środa, 13 kwietnia 2016

Wspomnienia Krystyny Gugnackiej z d. Falkiewicz z okresu 1939-45 (spisane w roku 2013), cz. 2.

(...zabawki z drewna i złoto wuja Józefa...)

Jesień 1939.

Niemcy zaczęli swoje rządy w Poznaniu ... nikt nie wiedział co będzie dalej. My nie chodziłyśmy do szkoły bo te były zamknięte. Nasz tata żeby dodatkowo zarobić zaczął robić zabawki m.in. żołnierzyki z ołowiu i różne figurki z drewna. W drukarni w której procował, papier przychodził w drewnianych skrzyniach, deski z tych skrzyń były najczęściej palone. Tacie udało się zdobyć kilka tych desek. Mój dziadek Idzi Nowak z zawodu był kołodziejem i w piwnicy miał mały zakład stolarski. Można tam było wycinać z tych desek różne kształty, tata wycinał zabawki,  m.in. zajączki, pracujących kowali, kominiarza, który schodził z drabiny i wiele innych postaci. Później wszyscy siadaliśmy przy stole, każda z nas: ja, Zdzisia i Janka - dostawała pędzel i farbę i malowałyśmy te zabawki - każda swoim kolorem. Mała Marylka też miała swoje zadanie - mieliśmy wtedy oświetlenie gazowe, które często przygasało, żeby na nowo rozbłysło, trzeba było lekko uderzyć w specjalny licznik gazowy - i to właśnie było zadanie Marylki. O zbyt na te zabawki nie trzeba było się martwić, tam gdzie pracował tata było dużo ludzi i każdemu te zabawki się podobały. Zabawki te były solidne, ładnie pomalowane i wszystkie miały jakieś części ruchome. Z tych zabawek były dodatkowe pieniądze, ale nic nie można było kupić - wszystko było dla Niemców. 
Po jakimś czasie, w Poznaniu zaczęły się wysiedlenia. Ludzie dostawali 30 minut na spakowanie się i opuszczenie mieszkania, w praktyce większość zabierała tylko dokumenty i trochę ubrań, reszta rzeczy zostawała. Ja ktoś miał rodzinę to mógł się u nich zatrzymać - reszta udawała się na Górczyn, gdzie w wielkiej hali czekało się na przesiedlenie do Generalnej Guberni m.in. do Rozwadowa, Sandomierza. Na okoliczność wysiedlenia nasza mama poszyła nam specjalne worki, które spakowane zawsze miały być przy łóżku. Na szczęście nigdy się nie przydały. 

W 1940 roku na wiosnę ja, Zdziśka i Janka zaczęłyśmy chodzić do szkoły, oczywiście już niemieckiej. Najgorzej miała Janka, miała dopiero 6 lat, nauka niemieckiego szła jej ciężko. Często zostawała dodatkową godzinę - my ze Zdziśką musiałyśmy na nią czekać - sama by nie wróciła bo to było daleko. Jak były duże mrozy to do szkoły nie chodziłyśmy. Któregoś dnia  siedzieliśmy wszyscy w domu, było z nami kilka koleżanek z podwórka.  Zaczęliśmy odmawiać różaniec i wtedy pojawił się wuja Józef Falkiewicz (brat taty) z zawodu dentysta. Tata zabrał go do drugiego pokoju, zapalił lampkę, ale zapomniał zasłonić okna. Gdy odmawialiśmy różaniec usłyszeliśmy łomotanie do drzwi, babcia Franciszka była wtedy w kuchni więc to ona otworzyła drzwi. Do mieszkania weszli dwaj żandarmi, ale jak zobaczyli cały pokój modlących się ludzi to już dalej nie wchodzili tylko się wycofali (może nie zauważyli drzwi do drugiego pokoju). My nie przerwaliśmy modlitwy, tata zorientował się, że ma niezaciemnione okna i szybko je zasłonił. Pamiętam, że jak weszli żandarmi to moja pierwsza myśl była taka, że chcą nas eksmitować. Na szczęście powód był inny i skończyło się na strachu. Szybko się rozeszliśmy i rodzice położyli nas spać. Sami jeszcze długo rozmawiali z wujem. Okazało się, że wuja Józef został wysiedlony i nie ma gdzie spać - został u nas na jakiś czas. Bardzo przeżywał to, że w mieszkaniu zostało wiele cennych i bardzo potrzebnych rzeczy. Mieszkanie wraz z gabinetem dentystyczno-protetycznym mieściło się na ulicy Szymańskiego.
Okazało się, że mieszkanie z którego był wysiedlony miało dwa wejścia. Licząc na to, że Niemcy się nie zorientowali, tata z wujem postanowili wejść do mieszkania wejściem od podwórza i zabrać cenniejsze rzeczy. Tata miał kolegę z pracy - Niemca, który mieszkał na tym podwórzu, który postanowił im pomóc. To właśnie on stał na tzw. czatach, kiedy tata z wujem weszli do mieszkania i spakowali rzeczy wuja. Część zostawili u tego kolegi, a resztę wuja zabrał do siebie. To samo zrobili drugiego dnia. Ten kolega który im pomógł nazywał się Terski, imienia nie pamiętam. Wuja Józef musiał się co jakiś czas meldować w urzędzie pracy i po jakimś czasie dostał skierowanie do pracy w Kaliszu. Pojechał tam na okres próbny, ale po jakimś czasie przyjechał do Poznania, zabrał część swoich rzeczy i wrócił do Kalisza gdzie już miał  wynajęty pokój. W Kaliszu pracował u jakiegoś Niemca i był nawet zadowolony. U nas na przechowanie zostawił sporo złotych monet, gdyby była taka potrzeba tata miał zgodę by je sprzedać. O tym złocie wiedzieli tylko rodzice i ja ze Zdziśką i nikomu nie mogłyśmy o tym powiedzieć.  Złote monety leżały  w skrytce w szafie w dziecinnej torebce. Jak był alarm przeciwlotniczy zabierałyśmy tę torebkę w pierwszej kolejności. To złoto przechowywaliśmy do końca wojny. Kiedy po wojnie przyjechał do nas wuja Józef, rodzice oddali mu wszystko. Był bardzo szczęśliwy, że złoto się zachowało. 
cdn.

Stoi Zdzisia, siedzą (od lewej) Krysia, malutka Marylka i Janka. Ogród Bielnik 1938 r.